
Jest szczęśliwym mężem, ojcem, duchownym i fanem dobrej kawy. Posługuje wśród ludzi i preferuje przemodlone homilie. Z diakonem Dariuszem Długajczykiem z parafii św. Krzysztofa w Tychach rozmawiamy o powołaniu do diakonatu, życiu codziennym i trudach posługi duchownego, który jest powołany, by służyć.
Bartłomiej Wojnarowski: Szczęść Boże, Księże Diakonie. Na początku naszej rozmowy chciałbym zapytać o szczegóły dotyczące samej formacji, pewnych odczuć, reakcji na diakonat w środowisku.
Diakon Dariusz Długajczyk: Chciałbym zacząć od tego: ja mam na imię Darek. Generalnie do diakonów stałych nie zwracamy się per „ksiądz”. Mamy to zapisane w naszej instrukcji diecezjalnej, ale to też wynika z tego, że księdzem jest się tak naprawdę od prezbiteratu. Oczywiście wszyscy przyjmujemy sakrament święceń, ale do diakona zwracamy się diakon, a ja bardzo lubię po prostu „Darek”. U mnie w parafii niektórzy zwracają się: „panie Darku”i też mi to nie przeszkadza. To nie jest najważniejsze.
Rozumiem, konsultowałem się w tych kwestiach i wiem, że jako diakoni jesteście włączeni do duchowieństwa, więc gdy w redakcji piszemy oficjalne pisma, to zwracamy się do diakonów per „ksiądz”. Jednak całkowicie rozumiem takie podejście.
Tak, jednak teraz w seminarium podkreśla się, by nawet do diakonów nie mówić per „ksiądz”. A nawet zdarza się, że do kleryków ktoś zwraca się: „księże kleryku”, co nie jest formą poprawną. Buduje to w tych chłopakach poczucie, że skoro są w seminarium, to już niejako są księżmi – a przecież idąc do seminarium, dopiero poszli rozeznać swoje powołanie. A jak taki chłopak zrezygnuje, to jest to dla niego problem, jest wytykany i wtedy ucieka z parafii rodzinnej. A to przecież tak samo, kiedy się jest w narzeczeństwie – jak się para rozejdzie, to są wolni. Mogą pójść zupełnie inną drogą.
Pierwsze pytanie: skąd w ogóle myśl o przyjęciu sakramentu święceń w stopniu diakona? Bo też śledzę różne wypowiedzi, różne podejścia do tematu diakonatu. Czasami jest tak, że ci diakoni myślą od dwudziestu, trzydziestu lat, że będą czekali na to odblokowanie diakonatu stałego w Polsce. Czasem jest tak, że to był jakiś impuls – żona, przyjaciel, ksiądz i to dosłownie są kwestie miesięcy. Ale jak było u Ciebie? Dojrzewało to lata, czy to był jakiś szybki impuls, po którym zadziałałeś?
Powiem tak: ja zacząłem swoją przygodę w Kościele w 1998 roku, kiedy pojechałem pierwszy raz na rekolekcje oazowe. Później nastąpiły lata formacji w parafii rodzinnej i pierwsze myśli o kapłaństwie. Wtedy chyba wszyscy zaangażowani w życie Kościoła myśleli albo o małżeństwie i życiu zawodowym, albo o tym, czy pójść do seminarium. U mnie jest jeszcze taka specyficzna sytuacja, której nie ma chyba u żadnego duchownego w tej chwili (chociaż chyba jest jeden przypadek). Ja jestem osobą z niepełnosprawnością. Od urodzenia poruszam się o kulach i w tamtym czasie w ogóle droga do święceń dla osób z niepełnosprawnością w Polsce była całkowicie zamknięta. Niezależnie od tego, czy były to zakony, czy seminaria diecezjalne. Jakiś tam zakon o mnie myślał, może by mnie przyjęli, ale ja znowu nie czułem, że to będzie odpowiednia forma życia, bo ja lubię być wśród ludzi i dla ludzi. Więc po zapytaniach w seminarium katowickim stwierdziłem, że skoro nie ma takiej możliwości, to zostawiam temat. Z tą myślą żyłem, poznałem swoją żonę, zakochałem się, jak to zwykle bywa.
Jednak gdzieś tam cały czas pragnienie służby w Kościele było i udzielałem się, na ile oczywiście moja sytuacja pozwalała. Razem z żoną byliśmy w Domowym Kościele, jeździliśmy na rekolekcje, robiliśmy różne rzeczy w parafiach. Po ślubie przeprowadziliśmy się do Tychów. Tam kupiliśmy mieszkanie, poznawaliśmy naszą parafię. Zaczęło się od czytań na mszy świętej i śpiewania psalmu, a później przyszedł czas na prowadzenie wspólnoty modlitewnej. W ten sposób ówczesny proboszcz także mnie poznawał, aż w pewnym momencie, sześć lat temu, zadał mi pytanie: „Darek, czy zostaniesz szafarzem?”. Ja sądziłem, że na pewno nikt mnie nie ustanowi szafarzem, jak mnie zobaczą o kulach. Jednak on mi powiedział: „Darek, jedziesz na kurs, niczym się nie przejmuj”. Proboszcz miał już dwa lata do emerytury, więc i sam zbytnio się nie przejmował. „Jedziesz na kurs, wmieszaj się tłum, przejdziesz przez spotkania, nikt cię nie zauważy, tam będzie czterysta osób na tym kursie” – stwierdził. Posłuchałem go i tak zrobiłem, pojechałem na kurs. Zadał mi jedynie pytanie, czy na pewno sobie poradzę. A ja powiedziałem: „Zna mnie ksiądz, poradzę sobie, mam swoje techniki na pewne rzeczy”. Po domu poruszam się bez kul, a na schodach potrzebuję tylko jednej, więc stwierdziłem, że to jest do zrobienia.
Kurs trwał cztery niedziele Wielkiego Postu, po nich ustanowili mnie szafarzem i dopiero wtedy ktoś się zorientował, ale było już za późno. Bez problemu rozpocząłem posługę, a już po paru tygodniach jeździłem także do szpitala wojewódzkiego Megrez. W tym szpitalu od lat posługują szafarze z większości tyskich parafii. Nie potrzebowałem żadnej pomocy przy moich zadaniach i to był przełomowy moment, w którym zacząłem myśleć o diakonacie. Porozmawiałem na ten temat z żoną i z proboszczem. Potem umówiłem się z księdzem Grzegorzem Strzelczykiem, ówczesnym dyrektorem Ośrodka Formacji Diakonów Stałych Archidiecezji Katowickiej. Pierwsze, co powiedział na rozmowie, to to, że musi umówić się z arcybiskupem Wiktorem Skworcem i ze względu na moją specyficzną sytuację poprosić go o zgodę. Po miesiącu dał mi znać, że biskup jest chętny na rozmowę i że moja niepełnosprawność nie jest przeszkodą. Poruszyło mnie to. Dostałem sygnał: nie ma problemu, dopuszczamy cię, zorientujemy się, czy dasz sobie radę, szczególnie, że to jest tylko pewien etap i dopiero początek formacji. Zresztą arcybiskup wyraźnie na samym początku powiedział: „Dopuszczam cię do formacji, ale nie wiem, czy zostaniesz wyświęcony”. I to było bardzo mądre i szczere z jego strony. Zresztą później dowiedziałem się, że większość kolegów też usłyszała takie słowa.

Właśnie uprzedziłeś jedno z moich pytań i od razu je rozwinąłeś. Więc zapytam o kolejną kwestię. Czy żona poniekąd domyślała się, czy zaskoczyłeś ją informacją o planach zostania diakonem?
To było tak: żona powiedziała mi, gdy już byłem szafarzem, że w niej też dużo rzeczy się zmieniło. Zaufała mi, że stawiam sprawy rodziny i małżeństwa oraz syna na pierwszym miejscu, a dopiero potem w moim życiu jest posługa. Dla niej ważne było to, że nie jest to dla mnie forma ucieczki, a wręcz przeciwnie. Sama dojrzewała podczas mojego przygotowania do posługi szafarza. Gdy już nim zostałem, dużo rozmawialiśmy. Kiedy nadszedł moment decyzji o przygotowaniu do diakonatu i kontakcie z proboszczem, to ona nie powiedziała „nie”, choć oczywiście była sceptyczna. Jednak wraz z jej zrozumieniem i dojrzewaniem w tej kwestii przyszła zgoda, także kanoniczna.
Żony podpisują najpierw zgodę na rozpoczęcie formacji, a następnie admissio, czyli przyjęcie kandydata do święceń. Dalej następuje cała seria zgód: przy lektoracie, akolitacie i na samym końcu rozmowa z formatorem, w moim wypadku ks. Grzegorzem Strzelczykiem. Ksiądz Grzegorz pytał nie tylko o to, czy żona zgadza się na mój diakonat, ale czy ona go chce. To istotne, bo żona na różny sposób uczestniczy w mojej posłudze. Nie jest anonimowa, wręcz przeciwnie – są osoby, które przychodzą do niej porozmawiać, poprosić o pomoc. Tak samo jak ja przez cztery lata dojrzewałem do tego, by się tej posługi podjąć i zweryfikować, czego chce Kościół, tak samo ona dojrzewała. Obecnie [rozmowa odbyła się w 2024 roku – przyp. red.] arcybiskup Galbas prosi [przyszłych diakonów – przyp. red.], by także na ostatnią rozmowę z nim przyjść z żoną.
Czy było coś, co Cię na przykład zaskoczyło w formacji albo co do czego przewidywałeś, że będzie wyglądało inaczej?
Formował nas ksiądz Grzegorz Strzelczyk, jeden z najlepszych teologów i dogmatyków w Polsce, który ma bardzo dobrą formę przekazu. Co więcej, za tym przekazem idzie też jego życie, bo my mieliśmy okazję go obserwować przez te lata. W pewnym momencie ksiądz Grzegorz został proboszczem, nie miał wikarego i rekolekcje przed święceniami odbywaliśmy w jego parafii. Przez pewien czas łączył obydwie funkcje, co nie było dla niego łatwe. Mieliśmy okazję po prostu patrzeć, jak on w tym wszystkim się odnajduje, i chłonąć to, do czego my też mamy dążyć. Jestem więc ogromnie wdzięczny księdzu Grzegorzowi za te lata formacji. Tak trochę jest, że ten, który się formuje, sam pachnie pasterzem. I to jest to, co mnie mocno zaskoczyło: otwartość przełożonych na nas.
Bardzo dobrze wspominam także wykłady z homiletyki, po nich mieliśmy okazję głosić homilie próbne. Nawzajem się korygowaliśmy, każdy z nas opowiadał o tym, co usłyszał w tej homilii, co ewentualnie warto by było zmienić. To odbywało się w bardzo przyjaznej atmosferze, bez wyśmiewania własnych potknięć, ale z uwzględnieniem tego, co możemy dopracować.
Mocno zaskoczyła mnie też ogromna dbałość o rzeczy związane z kursem psychologicznym, który odbywaliśmy w trakcie formacji. Przechodziliśmy badania, które polegały na tym, że z jednej strony pisaliśmy testy psychologiczne, a z drugiej strony mieliśmy rozmowę z psychologiem, obecnym rektorem seminarium, księdzem Krzysztofem Matuszewskim. W swojej praktyce badał kleryków nie tylko z naszej, ale również innych diecezji.
Pozytywnie zaskoczył mnie więc poziom całej formacji, był bardzo wysoki. Warto wspomnieć, że miała ona dwie ścieżki: dla tych, którzy skończyli wcześniej studia teologiczne, i dla kandydatów bez wykształcenia teologicznego. Ja byłem w tej drugiej grupie, bo skończyłem zupełnie inne studia, więc miałem swoją formację teologiczną trzyletnią, czyli diecezjalną szkołę teologiczną i studium formacji. Skończyliśmy to wszystko egzaminem ex universae, gdzie w komisji byli księża z Wydziału Teologicznego, m.in. dziekan Wydziału Teologicznego czy ksiądz [profesor Artur] Malina, który jest cenionym biblistą. Tak że to była niezależna komisja, która nas oceniała i egzamin był naprawdę trudny. Nie było forów [śmiech].
Czego musieliście się nauczyć tak technicznie, by zostać diakonami? Wspomniałeś o mówieniu homilii. A czy były takie rzeczy, których po prostu uczyliście się od podstaw? Nie mówię o ministranturze, bo każdy z was był już zaangażowany w Kościele, ale takie kwestie jak używanie kropidła, a może nawet ćwiczenie obrzędów pogrzebowych?
Te techniczne przygotowania też oczywiście były, łącznie z tym, o czym wspominasz. Jeden czy dwa roczniki miały zorganizowane nawet trumnę i katafalk. Nasz rocznik akurat tego nie miał, ale na naszym fanpage’u widziałem zdjęcia. Ksiądz Grzegorz pokazywał nam wiele przydatnych rzeczy, uczyliśmy się puryfikować, wrzucał nam [do naczyń liturgicznych] odłamki niekonsekrowanych hostii. Odbyło się to w ramach przygotowania do akolitatu. Przed lektoratem mieliśmy też warsztaty z wymowy, z czytania, bardzo techniczne rzeczy, i oczywiście śpiew. Na to zwracano uwagę w najwyższym stopniu. Szczególnie ćwiczyliśmy Exultet, bo to śpiew własny diakona. Dlatego jestem mocno wdzięczny pani Marcie Giglok, która nas wyszkoliła muzycznie. Uczyliśmy się śpiewać pogrzeby, psalmy, części stałe, które śpiewa diakon, a także przeprowadzać różnego rodzaju nabożeństwa: majowe, różańcowe itd.
Zostałeś wyświęcony 22 maja 2023 roku, więc już ponad rok jesteś diakonem. Jak zmieniło się Twoje życie? Czy to była rewolucja, ewolucja?
Wiele rzeczy się zmieniło. I to bardzo. Oczywiście, praca zawodowa i rodzina to stałe rzeczy, one pozostały. Trochę w innej formie niż poprzednio współprowadzę wspólnotę modlitewną Natanael, spotykamy się co poniedziałek, czasami robimy jakieś czuwania. Współprowadzę tę wspólnotę z wikarym i bardzo się cieszę, że jest nas dwóch, bo zawsze jeden wspiera drugiego. Oczywiście jako diakon mogę prowadzić każdą grupę duszpasterską samodzielnie.
Nadal koordynuję pracę szafarzy nadzwyczajnych w naszej parafii, u nas jest ich w tej chwili dziesięciu. Dalej też chodzę do chorych z posługą w szpitalu, raz w tygodniu w środę o szóstej rano rozdzielam Komunię Świętą. Szafarze z całych Tychów angażują się w tę posługę, więc możemy się wymieniać. Dodatkowo jestem wpisany w grafik kazań w parafii jako jeden z pięciu. Czasami w tygodniu głoszę homilię (są na mszach o godzinie 8:00 i na wieczornej). Oczywiście głoszenie homilii w niedzielę i w tygodniu ma swoją specyfikę, inaczej mówi się dla kilku osób, a inaczej na siedmiu mszach – bo tyle ich mamy w niedzielę. Zaczynamy w sobotę wieczorem, kończymy o dwudziestej pierwszej w niedzielę.
Na pewno nowością były dla mnie nabożeństwa, na przykład przewodniczenie jako diakon nieszporom czy modlitwie różańcowej. Zostało mi na samym początku powierzone przygotowanie spotkań przed chrztem i z rodzicami chrzestnymi. To było dla mnie wyzwanie, by dobrze się do tego przygotować i to przemyśleć. Wypracowałem sobie trzyczęściową formułę takich spotkań: sprawy teologiczne, sprawy techniczne, a potem wspólna adoracja Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Nową rzeczą było także udzielanie chrztów. To miejska parafia, ze swoimi realiami, więc zdarza się dużo chrztów poza mszą świętą, kiedy rodzice przychodzą i proszą o chrzest. Odbywa się to na przykład w niedzielę po mszy o 11:30 i czasami proboszcz mi je przekazuje. Udzielanie chrztu to dla mnie zawsze duże przeżycie.
Udało nam się powołać w parafii Diakonię Miłosierdzia. Pracowaliśmy nad tym rok i nabiera kształtów. Zorganizowaliśmy i wyremontowaliśmy dzięki proboszczowi i wikaremu kawiarenkę w parafii. Z inicjatywą początkowo wyszedł nasz wikary, ja to zaraz podchwyciłem i ogarnęliśmy sprawę. Udało nam się zebrać także grupę wolontariuszy, która prowadzi tę kawiarenkę. Ja sam zawodowo zajmuję się kawą, więc załatwiłem profesjonalny ekspres. Co jasne, kawiarenka jest do użytku parafialnego, niekomercyjnego.
Zawsze proszę, by pamiętać, że diakon ma być kimś, kto jest blisko ludzi ubogich. To jest moje podstawowe zadanie i robię, co mogę, żeby się nim zająć. Dlatego przede wszystkim leży mi na sercu udzielanie komunii świętej chorym w domach i szpitalu. Ale bywa też wśród nas ubóstwo braku innego człowieka, dlatego ważne jest również danie ludziom przestrzeni do bycia ze sobą. Mam kolejne pomysły w głowie, a co z nich wyjdzie, czas pokaże. Oczywiście trzeba to godzić z czasem dla rodziny, bo doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a czasem trzeba się wyspać.
Przejdźmy płynnie do tego, co już powiedziałeś, czyli do duchowości diakona. Jak wygląda wasza formacja stała, wasze przygotowanie duszpasterskie? Czy wy się spotykacie? Jak często? Czy jako diakoni znacie się też prywatnie? Bo oczywiście księża tworzą prezbiterium, pewną zwartą grupę. A czy diakoni tworzą taki krąg ludzi, którzy wzajemnie się wspierają?
Duchowość diakona stałego odczytuję na kilku płaszczyznach. Liturgia godzin (obowiązkowo jutrznia i nieszpory), częsta Eucharystia oraz indywidualna adoracja, przynajmniej raz w tygodniu. Staram się codziennie rozważać słowo Boże z dnia następnego. Bardzo ważne jest studium własne. Czytanie dokumentów, literatury, nieustanny rozwój. Żyjąc w małżeństwie, mamy też duchowość małżeńską i rodzinną. Kieruję się zasadą: im więcej pracuję, tym więcej modlitwy potrzebuję. Lubię też znać termin kazania miesiąc wcześniej, bo dzięki temu mam czas na dobre i głębokie przygotowanie.
Poza tym każdy diakon jest pod opieką wyznaczonego przez archidiecezję prezbitera. Obecnie jest nim ks. Ryszard Skowronek. Co roku mamy rekolekcje, na które jeździmy całymi rodzinami. Ponadto dwa razy w roku mamy dni skupienia. Wiem, że część chłopaków uczestniczy w dekanalnych spotkaniach formacyjnych. Oczywiście intensywność formacji zależy od naszych możliwości. No i przede wszystkim to, do czego nas zachęcają, to: czytać, czytać, czytać samemu, a w ten sposób uzupełniać wiedzę. Jak przygotowuję kazanie czy konferencję, to widzę, jak sam rozwijam się dzięki czytaniu. Głoszenie konferencji formacyjnych we wspólnocie również mnie rozwija. Ja jestem też wdzięczny księdzu Grzegorzowi, że dał nam solidną dawkę wiedzy z różnych dziedzin, nie tylko teologicznych. Na pewno to trzeba ciągle odświeżać. A razem z żoną, w ramach formacji jako małżeństwo, przynajmniej raz w roku wyjeżdżamy na rekolekcje. Żona formuje się też w kręgu biblijnym.
A czy jako diakoni tworzymy jakieś diakonerium? Nie ma czegoś takiego. Mamy grupę na WhatsAppie, gdzie przekazujemy sobie informacje. Znamy się dobrze, są między nami przyjaźnie. Ale archidiecezja katowicka jest dość rozległa i z większością spotykam się przy różnych okazjach, przede wszystkim podczas formacji czy na rekolekcjach.
Prowadząc Adeste, napotykamy w świecie online różne reakcje ludzi na diakonat: od bardzo życzliwych do wulgarnych. A jakie są reakcje w świecie offline, na ulicy, w zakrystii, w zwyczajnych interakcjach z ludźmi?
Ja dzisiaj robię coś trochę innego, ale jak zaczynałem formację, to pracowałem w dużym urzędzie. Takim ogólnopolskim. I gdy na Facebooku, gdzie byłem dość aktywny, wrzuciłem post w ramach przygotowania do diakonatu z prośbą o modlitwę, ludzie z biura byli zaciekawieni. I nie usłyszałem ani jednego złego komentarza, wręcz przeciwnie. Miałem też sytuację, że pewna grupa w naszej parafii poszła do proboszcza, sugerując, że jako żonaty człowiek nie powinienem pełnić posługi. Oczywiście, proboszcz wstawił się za mną, stawiając sprawę jasno.
No właśnie, wybacz, że Ci przerwę, ale chciałbym zadać pytanie, trochę to uzupełniając. Czy nie jesteście wkładani niejako w pudełko liberalnych zmian w Kościele? Bo bywają takie reakcje: „O, człowiek mający żonę rozdaje Komunię, szkoda, że księża tak nie mogą”. A ze strony tradycyjnych katolików to nieraz podważanie powołania diakonów i formy posługi.
Problem w tym, przynajmniej ja to tak odczuwam, że ludzie nieraz nie mają podstawowej wiedzy teologicznej czy z zakresu historii Kościoła. Stwierdzają, że zawsze było tak, że tylko ksiądz udzielał komunii. A dotykając sprawy diakonatu, wchodzimy w tradycję pierwszych wieków. Ważne jest też zrozumienie naszej tożsamości. Ja cały czas to tłumaczę, że nie jestem księdzem, dlatego bardzo nie chcę, żeby ktoś się zwracał do mnie: „ksiądz diakon”. Ja nie jestem księdzem diakonem, mam zupełnie inne powołanie. Gdybym chciał być księdzem, to czekałbym na zmiany w Kościele, by to było dla mnie możliwe. A to jest zupełnie inne powołanie i trzeba to zrozumieć. To jest zupełnie inny stopień święceń i jesteśmy powołani do czegoś innego niż prezbiterzy. Jesteśmy po to, żeby zdjąć z nich ciężar pewnych rzeczy tak, by mogli zająć się tym, do czego tylko oni są powołani. A więc są to: głoszenie słowa Bożego i udzielanie sakramentów. Bo gdy ksiądz robi w parafii wszystko i jest odpowiedzialny i za sprawy budowlane w kościele, i za sprzątanie, i formalności, to taki proboszcz w dużej parafii nie ma czasu na duszpasterstwo, bo siedzi od rana do wieczora w papierach. Tak po prostu jest.
Powinno być tak, że proboszcz wyznacza pewien kurs, a wiele za niego robią rada parafialna i zaangażowani świeccy. To już pojawia się w kościelnych dokumentach, ale oczywiście często dokumenty swoje, a życie swoje. Ostatecznie bardzo wiele zależy od stylu zarządzania danego proboszcza. I w takiej optyce widzę, jak to funkcjonuje u mnie w parafii. Mam proboszcza otwartego na świeckich i moja parafia zaczęła żyć. Ale wiem, że w innych miejscach jest różnie. Dopóki sami księża nie zmienią podejścia – bo to nie tylko kwestia świeckich – to niewiele się zmieni.
Co do drugiej części pytania: ja się nie czuję prekursorem zmian liberalnych, wręcz przeciwnie, czuję się prekursorem powrotu do tego, co już było w Kościele, czyli do przywrócenia tego, co chcieli apostołowie: trzystopniowego sakramentu święceń.
Co do trudnych sytuacji, osobiście nikt do mnie wprost nie przyszedł, odkąd zostałem diakonem. Jednak jako szafarz miałem jedną taką sytuację: przybiegła do mnie pani, podnosząc na mnie głos, że niszczę Kościół. Ja jej wtedy bardzo, bardzo delikatnie powiedziałem – a akurat szedłem prowadzić modlitwę – że zostałem ustanowiony przez arcybiskupa i nie jestem uzurpatorem, który sam się ustanowił. Porozmawialiśmy chwilę i na koniec udało mi się nawet tę panią przytulić.
Wiesz, często tradycjonaliści są formowani w nurcie niezgody wobec biskupów i papieża, nieraz sekciarsko. W parafii miałem jedną sytuację: krótko po moich święceniach do proboszcza przyszła grupa ludzi z jednej wspólnoty, żeby proboszcz wyrzucił wszystkich diakonów i szafarzy, bo to w ogóle jest niegodne. Padały wtedy różnego typu argumenty. Oczywiście proboszcz im przekazał, że nie ma takiej opcji, bo diakoni są obecni z woli i dekretu arcybiskupa. Dziś nie ma już tematu. Osobiście czuję się bardzo dobrze przyjęty przez moją wspólnotę.
Przejdę do kolejnej sprawy, ale dalej w temacie. Wyobrażasz sobie, żeby osoba, która ma duchowość tradycjonalistyczną i jest bardziej związana np. ze starym rytem mszy, została diakonem stałym?
Gdyby bracia tradycjonaliści weszli w głąb historii Kościoła i dokumentów, to zobaczyliby, że momentem, w którym zaczęto mówić o przywróceniu diakonatu, nie był sobór watykański II, a sobór trydencki. Więc oczywiście, że tak, wyobrażam sobie tradycjonalistę będącego diakonem stałym.
W kwestii historii diakonatu widać, że młyny Kościoła mielą powoli. Więc jakby nasi bracia doczytali, to by się zorientowali, że gdyby wtedy był na to kładziony mocniejszy nacisk, to do powrotu do diakonatu doszłoby już po soborze trydenckim. I dziś żylibyśmy w świecie, w którym naturalne jest, że są diakoni – tak jak prezbiterzy i biskupi. Wtedy dla nikogo nie byłoby to problemem.
W kwestii celibatu i tego, że duchowny nie może mieć żony: grekokatolicy są z nami w jedności. My mamy księdza Władimira, który przyjeżdża do nas raz w tygodniu w niedzielę o 13:00 i odprawia mszę dla grekokatolików, bo mamy u siebie w parafii dużą wspólnotę osób z Ukrainy. Miałem okazję go poznać. To przecież jest ten sam Kościół katolicki, tylko obrządku wschodniego. Także całe prawosławie jest zbudowane na innej dyscyplinie. Dodatkowo ludzie zapominają o tym, że celibat to jest tylko dyscyplina, która też w pewnym momencie weszła do Kościoła i dzisiaj papież może wstać i powiedzieć „cofam to” albo „daję wybór”, więc to nie jest w żaden sposób dogmatem. Poza tym, co dla wielu ludzi jest niezrozumiałe, jeżeli ksiądz zrezygnuje z posługi, napisze do papieża i poprosi, żeby go przeniósł do stanu świeckiego – szczególnie, gdy ma dziecko – to papież ma prawo dać mu dyspensę od celibatu. I taki ksiądz ma prawo przyjąć sakrament małżeństwa.
Mam na koniec do Ciebie pytanie: co byś radził osobie, która np. będzie czytać ten wywiad i myśli o diakonacie? Jak ma to sobie duchowo poukładać, jakie kroki podjąć? I czy są jakieś cechy osobowości albo cechy duchowe, które pomagają osobie w posłudze diakonatu?

Ja bym sobie przede wszystkim zadał pytania o to, czy chcę służyć i czy Bóg mnie powołuje. Bo trzeba pamiętać, że to Bóg powołuje, a nie ja sam czy proboszcz, który akurat ma marzenie, żeby mieć diakona. Oczywiście nie mówiąc już o rzeczach duchowych, takich jak relacja z Panem Bogiem, bo od tego trzeba w ogóle zacząć – jak wygląda moja modlitwa, mój stosunek do Kościoła, jak pojmuję służbę, czy chcę wychodzić przede wszystkim do osób potrzebujących, do osób chorych, do osób cierpiących, czy jestem na takie osoby otwarty. To jest podstawowe działanie diakona, czyli caritas.
Potem, na drugim miejscu, są rzeczy związane z posługą przy ołtarzu, a więc sprawowanie sakramentów, rozdzielanie Komunii, kazania, prowadzenie nabożeństw i modlitw. Czy angażując się w posługę charytatywną czy administracyjną, będę otwarty na każdego człowieka, także na tego, który jest ubogi i może brzydko pachnieć? Arcybiskup Adrian [Galbas] powiedział, że nie chce panów w dalmatykach, a diakonów wychodzących do ludzi. To wezwanie, by się nie sklerykalizować, tylko żyć dla ludzi. Więc jeśli ktoś pojmuje diakonat jako bycie podziwianym przy ołtarzu, w różnym kolorze dalmatyk, to nie tędy droga. Zostaliśmy diakonami, by żyć wśród ludzi, żeby wchodzić do środowisk, do których ksiądz nigdy nie wejdzie. Dlatego diakoni, poza wyjątkami, utrzymują się z pracy. Kolega jest kierowcą. Drugi kolega pracuje w biurze. Trzeci jest nauczycielem. Ja prowadzę w imieniu właścicieli firmę zajmującą się kawą. I to jest piękne, że dzięki temu ludzie spotykają nas w różnych środowiskach.
A największy „coming out” odbył się podczas błogosławieństwa pokarmów (jedyny dzień w roku, kiedy w kościele są wszyscy) – ludzie zrozumieli, kim jestem. Nie mieli z tym problemu, wręcz przeciwnie, teraz parafianie często do mnie przychodzą z różnymi sprawami. Więc otwartość na ludzi będzie tu bardzo ważna.
Drugą kwestią jest poukładanie spraw rodzinnych, relacji z żoną i rodziną na zdrowym poziomie tak, by posługa nie była ucieczką z domu do kościoła. Ale to dotyczy każdego, także świeckich. Dajmy na to, żona bierze się za następną rzecz w parafii, a mąż widzi, że żony w domu nie ma coraz częściej, bo od rana do wieczora siedzi w kościele. To nie jest zdrowa sytuacja i mieliśmy to podkreślone w toku formacji. Mam nadzieję, że w innych diecezjach też to jest zaznaczane. W diecezji katowickiej podkreśla się też rolę zdrowej duchowości, stąpania twardo po ziemi. Kiedyś na jednej z homilii podkreśliłem, że gdy rodzi się dziecko albo gdy trzeba pomóc w wychowaniu wnuków i tworzą się nowe obowiązki w domu, to trzeba zrezygnować z niektórych obowiązków w Kościele – to właśnie to dziecko jest naszym nowym zobowiązaniem i tym, co robimy dla Kościoła.
Co do cech osobowości diakona, to oczywiście są rzeczy, które są do wypracowania i je ćwiczymy w formacji. Mamy jednak też aspekt nadprzyrodzony. Przychodzi dzień święceń i Duch Święty nam pomaga. Ja naprawdę czasem siebie nie poznaję, żona też. Mówi czasem: „Co ci się stało po tych święceniach?” [śmiech]. Dostaliśmy Ducha Świętego przez nałożenie rąk biskupa, żeby z tego sakramentu korzystać. I mamy te łaski, jeśli się na nie otwieramy.
Osoby, które zastanawiają się nad diakonatem, zachęcam, żeby przeszły okres propedeutyczny, te półroczne spotkania wraz z żonami, gdzie także one dowiadują się, czym jest diakonat. A potem są trzy, cztery lata na rozeznanie i podjęcie decyzji, nie tylko własnej, ale również Kościoła. Więc jest czas ku temu, by przejść gruntowną formację, która nawet jeśli nie zakończy się święceniami, to na pewno wiele zmieni w ich życiu.
Rozmawiał Bartłomiej Wojnarowski.
fot. Basia Mazur.