Pobożność ludowa i jej zwyczaje często przedstawiane są jako coś ciemnego, zabobonnego, zaściankowego – czy słusznie? A może jednak mają nam coś do powiedzenia? Przyjrzyjmy się tej kwestii z bliska.
Zacznę osobistym wyznaniem. Nie chciałbym, aby zabrzmiało to jak sztampowe świadectwo typu: „Byłem zły, nic nie rozumiałem. Nagle zostałem oświecony i teraz jest już ok”. Pozwolę sobie jednak na małą autorefleksję. Przez pewien czas przejawy pobożności ludowej nie były, jak to się mówi, moją „bajką”. Starałem się w sobie rozwijać tzw. pobożność liturgiczną, żyć tym, co Kościół celebruje jako kult publiczny. Wszelkie zwyczaje paraliturgiczne wydawały mi się, nawet podświadomie, gorsze. Wiele czasu minęło już od tamtych chwil, lecz gdy dzisiaj podejmuję temat zwyczajów ludowych, chciałbym uderzyć się w pierś i powiedzieć mea culpa. Rzeczywiście, patrzę na to zagadnienie zupełnie inaczej i z całą pewnością mogę powiedzieć, że wtedy do pobożności ludowej jeszcze nie dorosłem, a niesie ona za sobą wartościowy przekaz dla nas wszystkich.
Autokrytyka Kościoła?
Gdyby spojrzeć w niedaleką przeszłość, można by zauważyć, że do podobnych wniosków doszedł Kościół kilka dekad temu, podejmując swoistą autokrytykę. Zauważono, że niektóre nabożeństwa i zwyczajowe praktyki pobożnościowe bywały brutalnie usuwane, często zupełnie niesłusznie. W gruncie rzeczy jest to „ciemna strona” ruchu liturgicznego. Mogłoby się wydawać, że jego działacze mieli trudność z pojmowaniem liturgii i pobożności ludowej inaczej niż w systemie zero-jedynkowym. Kontrast między liturgią (która rzeczywiście w ostatnich wiekach postrzegana była przede wszystkim jako czynność duchowieństwa) a pobożnością ludową i jej zwyczajami został wzmocniony przekonaniem, że teraz, gdy próbujemy przywrócić świadomość liturgiczną, nabożeństwa ludowe są w jakiś sposób zbędne – w końcu przez wieki były tylko jakimś gorszym zamiennikiem.
Już w XX wieku władza kościelna, mimo ogólnego docenienia osiągnięć ruchu liturgicznego, krytykowała tego rodzaju rozumienie nabożeństw ludowych. Można wskazać tu zarówno postawę papieża Piusa XII i jego encyklikę Mediator Dei, jak i wzmianki na ten temat w dokumentach soborowych. Z jakichś względów okazało się to niewystarczające. Być może niszczycielska działalność dwudziestowiecznych reformatorów tak pogłębiła wspomniany kontrast, że przerodził się on w przepaść i różnego rodzaju wzmianki w dokumentach kościelnych niewiele mogły tu zdziałać. Może było tak, a może inaczej – jednak w 2001 roku Kongregacja ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów wydała nowy dokument – Dyrektorium o pobożności ludowej i liturgii, poświęcony w całości temu zagadnieniu.
Na jego kartach wspomniana przeze mnie autokrytyka wybrzmiewa dość dosadnie – bo przecież to niektórzy „ludzie Kościoła” podchodzili do tych nabożeństw nieufnie, traktowali je jako przejaw „ciemnoty”, a często, wskutek purystycznych zapędów, doprowadzali do ich wyrugowania.
Pobożność ludowa jako przedłużenie pobożności liturgicznej
Dość dużą część wspomnianego przeze mnie dyrektorium ustawodawca poświęca na zarysowanie relacji między liturgią a pobożnością ludową. Ogólne założenie jest proste – liturgia to nie pobożność ludowa, a pobożność ludowa to nie liturgia. Obydwie te „formy” mają swoje własne przymioty, na których podstawie można dookreślić ich miejsce w „hierarchii” czy też układzie. Liturgia zajmuje w nim miejsce bardziej uprzywilejowane. Nic dziwnego – w końcu jest szczytem działalności Kościoła i źródłem jego mocy. No właśnie – skoro to szczyt, to mamy też całe pasmo niższych gór i pagórków, nad którymi ów szczyt góruje, prezentując swoje piękno i dostojeństwo. Mógłbym powiedzieć, że takim „pagórkiem” jest m.in. pobożność ludowa.
Po pierwsze ma ona prowadzić nas do liturgii – to zrozumiałe. Zauważam jednak, że może być ona także jej przedłużeniem. Gdy człowiek słyszy Ite, missa est i wychodzi z kościoła, wchodzi w swoje życie, w którym oddaje cześć Bogu. Tu również pojawia się miejsce dla pobożności ludowej. To przecież nie tylko nabożeństwa sprawowane w kościele, ale także, a może przede wszystkim, w przestrzeni pozakościelnej.
Sakralizacja życia codziennego
Powiedziałbym, że to właśnie jedna z podstawowych funkcji pobożności ludowej, obecnie bardzo zapomniana. Kilka przykładów. Nabożeństwo majowe, czerwcowe – dzisiaj najczęściej sprawowane jest w kościele. Pieśni nabożne, dawniej śpiewane zarówno w przestrzeni kościelnej, jak i poza nią – przy kapliczkach, w domach, w drodze – dzisiaj nazywamy pieśniami kościelnymi.
Jest to dla mnie bardzo bolesne, że odchodzi się od tych wspaniałych praktyk. Dzięki pobożności ludowej przecież życie ludzkie mogło być bardziej sakralne, skierowane na Boga. Obecnie mamy z tym, dostrzegam, coraz większy problem. W mieście zaśpiewanie nabożeństwa majowego na ulicy dla wielu osób jawi się jako coś trudnego czy nawet wstydliwego. To dla nas dziwne, bo przecież nie jesteśmy w kościele. Można by zapytać – po co nam tu takie kościelne zawodzenie?
Myślę, że obecność ludowych zwyczajów pobożnościowych w domach pomogłaby wielu rodzinom zachować wiarę. Wielokrotnie słyszymy, że modlitwa w rodzinach zanika, przekazywanie prawd wiary dzieciom przez rodziców także należy do zjawisk coraz rzadszych, aż w końcu dla wielu osób religia w przestrzeni pozakościelnej zaczyna powodować jakiś dyskomfort, a nawet wstyd (sic!). Czy podtrzymanie (czy czasem wprowadzenie) religijnych zwyczajów ludowych nie mogłoby być jednym z elementów planu naprawczego?
Czego uczą nas zwyczaje ludowe?
To jednak nie wszystko, ale dopiero początek. Praktyki pobożnościowe, będące zwyczajami ludowymi, skłaniają także do zdania się na Boga w sytuacjach trudnych, niedostatku, zagrożeniu, lęku. Prośby o urodzaj, o deszcz, pogodę, suplikacje, zwyczaje związane z błogosławieństwem plonów, śpiewy o Opatrzności Boskiej czy nawet pieśni w podróży – to elementy, które skłaniają człowieka do zaufania Bogu, do nieustannego oddawania się w Jego ręce.
Chwilę temu pisałem o tym, że obecnie religia w przestrzeni pozakościelnej staje się czymś w rodzaju tematu tabu. Jest to bardzo niekorzystne z perspektywy świadomości i poczucia wspólnoty. Czasem mam wrażenie, że gdy wychodzimy z mszy świętej, to ta wspólnota Kościoła, w której przed chwilą byliśmy „pełną gębą”, a teraz powinna w nas trwać, gdzieś umyka czy może jest przez nas podświadomie „wypychana”.
Postrzegając religijność jako temat tabu, jesteśmy skazani na wyzbycie się poczucia wspólnoty, budowania komunii wierzących tu na ziemi. Podtrzymywaniu tego poczucia sprzyja pobożność ludowa. Gdy religia staje się kulturowym tabu, potrzeba wiele odwagi i pewnego rodzaju społecznego zjednoczenia, aby w otoczeniu pędzącego miasta stanąć przed kapliczką Matki Bożej i zacząć śpiewać nabożeństwo majowe. To tylko przykład, jednak wydaje się, że niezwykle istotny.
Istota i otoczka?
Wobec wielu zagrożeń, które „czyhają” na pobożność ludową (nie jest moim celem wymienić i analizować ich wszystkich), dostrzegam jedno szczególnie „modne”. Zauważam wśród kaznodziejów tendencję do deprecjonowania ustalonych, rytualnych form pobożnościowych na rzecz skupiania się na tym, co istotne. Oczywiście, postulat jest nader słuszny – nie chcemy bowiem, aby zewnętrzne zwyczaje i praktyki stały się dla nas „bożkiem”. Obok tego trafnego spostrzeżenia pojawia się niebezpieczeństwo, któremu należy przeciwdziałać, aby nie wylać dziecka z kąpielą.
Czy przeciętny człowiek jest w stanie wykorzystać procesor i całą jego moc obliczeniową, nie używając dodatkowych urządzeń, takich jak karta graficzna, monitor itd.? Nie jestem znawcą tego tematu, ale obawiam się, że zadanie to może okazać się trudne. Tak też do wspomnianej „istoty” w wierze człowiek potrzebuje swego rodzaju nośników i urządzeń pomocniczych. Niektóre będą bardzo ważne, jak np. forma sakramentu – rzecz niby zewnętrzna, ale potrzebna do ważności. Inne możemy określić rzeczywiście jako mniej istotne – co nie znaczy, że nieważne. Są to wszystkie nabożeństwa, pobożne rytuały i zwyczaje. Potrzebuje ich bowiem sam człowiek – ich funkcjonowanie, jak powiedziałem, to nie kwestia jakiegoś odgórnego narzucenia przez władzę kościelną, ale właśnie potrzeby wierzącej wspólnoty, zmaterializowane w konkretnym zwyczaju.
Dostrzegam, że wiele osób często ma awersje do tego rodzaju praktyk; osądzają one ludzi, dla których jest to ważne, jakoby mieli dzielić włos na czworo, prezentować mentalność faryzejską czy zabobonną. Przy odnowie pobożności ludowej w wielu wypowiedziach i przepisach słychać wołanie, aby uważać, by w podejściu do nabożeństw nie wstrząsnąć miłością i wiarą ludzi. Ksiądz Piotr Pawlukiewicz określił nawet „religijność w wymiarze tradycyjnym” jako „mocny fundament” (link). No właśnie, w takim wypadku nieco zmienia się optyka. To, co dodatkowe, zewnętrzne, staje się ściśle związane z istotą, będąc dla niej nośnikiem, narratorem i tłumaczem.
Zakończę zatem krótkim postulatem. Zachowujmy i pielęgnujmy pobożność ludową i jej piękne zwyczaje. Są one zazwyczaj kwestią wiary, podtrzymują ją i przenoszą w następne pokolenia, chronią przed zachwianiem, wyrabiają w człowieku dobre nawyki, poczucie wspólnoty, pielęgnują cnoty. Nawet gdy tego nie rozumiemy, spójrzmy na nasze babcie – czy nie mielibyśmy się czego od nich nauczyć?