adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj

Być dla innych

magazine cover

Franciszkanie to nie tylko zakonnicy – to ludzie, którzy swoją obecnością potrafią zmieniać świat wokół siebie. Są tacy, z którymi spotkanie zdaje się być niczym dotknięcie czegoś niezwykłego – jakby każda zwykła chwila napełniała przestrzeń wokół nas esencją dobra, życzliwości i błogosławieństwa. Rozmowa z o. Bogdanem Romaniukiem OFMConv. jest właśnie takim doświadczeniem. W każdej jego wypowiedzi widać otwarcie się na drugiego człowieka, a w słowie szukanie nie własnych korzyści, lecz jedynie dobra innych. Jak mówi, „franciszkańska droga to bycie dla innych i z innymi – aby innym było z nami lepiej”. 

Joanna Konik (JK): Z tego, co się dowiedziałam, jest Ojciec w zakonie franciszkańskim już przeszło siedemdziesiąt lat. 

o. Bogdan Romaniuk (BR): Dokładnie to minęły siedemdziesiąt cztery od ślubów zakonnych. Wstąpiłem do Niepokalanowa w roku czterdziestym ósmym. Był to czas jeszcze świeżo po śmierci ojca Maksymiliana. Niepokalanów wtedy wyglądał absolutnie inaczej. Były to takie marne budynki z leszu (lesz to takie wiórki, ścinki drzew zalane trochę cementem), więc ściany były ani nie z drzewa, ani nie z cegły, ani nawet nie z pustaków – bardzo takie marne. Dachy były kryte zwykłą papą. Teraz to są budynki kompletnie inne.

JK: A czy miał Ojciec osobisty kontakt z ojcem Maksymilianem?

BR: Nie, ale znałem bardzo dobrze tych wszystkich, którzy z nim byli.

JK: A jak to się stało, że wybrał Ojciec właśnie zakon franciszkański?

BR: Właściwie jakoś trudno jest mi to zawsze stwierdzić. Zasadniczo o franciszkanach to się dowiedziałem w latach czterdziestych z „Rycerza Niepokalanej” – ze starych czasopism, które w domu były zawsze gdzieś pod ręką, bo to były lata po wojnie i czasopism wtedy było bardzo mało (podobnie jak książek). W tych dawnych „Rycerzach” przeczytałem o seminarium w Niepokalanowie i tak postanowiłem, że chyba w tę stronę pójdę, choć z tą myślą, że chcę zostać misjonarzem.

JK: Misjonarzem?

BR: Tak, bo to było Seminarium Misyjne Ojców Franciszkanów w Niepokalanowie. Ja wstępowałem na misję i miałem w planach na nich być, ale potem, jak były lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte i byłem już po święceniach, to nie wypuszczali z Polski nikogo, żadnego księdza. Bo jakby to wyglądało – kraj komunistyczny i wysyła misjonarzy? [śmiech]

JK: A miał Ojciec jakiś upatrzony cel wyjazdu misyjnego? 

BR: Zasadniczo to chciałem pojechać do Afryki. Później nasi ojcowie wyjeżdżali do Brazylii i ja też zgłosiłem mojemu prowincjałowi, że chcę tam pojechać. On mi odpowiedział: „Nie masz pracy? To ci dodam” [śmiech]. Wtedy uczyłem religii, a bywały lata, że miałem po sześć szkół każdego tygodnia i codziennie byłem w innej. Prowincjał nie chciał się zgodzić, żebym wyjechał z kraju. Chociaż był w moim roczniku taki ojciec Augustyn, który wyjechał do Brazylii, założył tam Niepokalanów i później został biskupem.

JK: Święty Franciszek, jak wiadomo, był człowiekiem pełnym radości, mimo trudności, jakie napotkał na swojej drodze. Kiedyś usłyszałam takie stwierdzenie, że szczerej i prawdziwej radości można doświadczyć, przebywając albo z dziećmi, albo za murami klasztoru. Jakie są Ojca najweselsze wspomnienia z życia zakonnego?

BR: Zawsze była radość. Nie było takich momentów w moim życiu, żeby były jakieś smutne czy przygnębiające albo zniechęcające. Wszystko było dla dobra innych i z innymi. Zwłaszcza z dziećmi czułem się bardzo dobrze.

JK: Czyli to jednak dzieci dawały Ojcu dużo radości? 

BR: Radość była przede wszystkim, jak wszystkie dzieci razem ze mną uczyły się religii. Pierwsze lata kapłaństwa to była tylko katecheza, katecheza, katecheza… A te nauki to bywały różne, bo wtedy w szkole nie było religii. Tylko przez jakiś czas była, ale nie zawsze. Jak w szkole nie można było, to uczyłem jej po domach. Ale bywały takie czasy, że ludziom nakładano kary za to, że przyjęli księdza, aby uczył dzieci. W jednej z wiosek, tutaj niedaleko Darłowa, gdy nałożyli jednemu gospodarzowi karę, zebraliśmy się i zapłaciliśmy za nią. Potem drugiemu też zapłaciliśmy, ale trzeci powiedział, że nie przyjmie mnie. To ja stwierdziłem, że będę uczył w stodole [śmiech]. I uczyłem w stodole, ale ten gospodarz bał się, co będzie, jak przyjdą i nałożą karę za to, że wpuścił księdza do stodoły. To mu powiedziałem: „Jakby przyszli z karą, to niech pan powie, że ojciec Bogdan sam wszedł do tej stodoły i że nawet widłami nie da się go wyrzucić”. Jak było ciepło, to uczyłem na rowie [śmiech].

JK: Na rowie?!

BR: Tak, na takiej łące. Oczywiście, że milicja i jakiś tam człowiek z urzędu przyjechali i też powiedzieli, że nie wolno. No to im powiedziałem, śmiejąc się: „Panowie, ale ja nie uczę religii od strony szosy, tylko od łąki”. Oczywiście z każdej strony nie było wolno. Kiedyś też przyjechali i pytali: „Czy ksiądz naprawdę musi tej religii uczyć przy tym rowie? Tu różni ludzie jeżdżą”. A ja im mówię na to: „No jeżdżą, jeżdżą i ludzie z zagranicy też jeżdżą” – bo to była droga z Berlina na Gdańsk. I powiedziałem do dzieci: „Powiedzcie, dzieci, kto tu wczoraj się zatrzymał?”. A one powiedziały: „Byli tacy panowie z Niemiec i rozmawiali z księdzem”. I jeden z tych władz zapytał: „I o czym ksiądz rozmawiał z nimi?”. No więc zacząłem im mówić: „Stanęli tutaj, ja byłem w habicie, oczywiście zapytali: »Co ksiądz tutaj robi?«, a ja, że uczę religii. »Na rowie?« – dziwili się. A ja: »Bo mi nie wolno w szkole ani nawet w domu uczyć, bo kary nakładają, no to ja tutaj na rowie uczę« i oni ogromnie się dziwili”. Po tym uznali, że jednak nie wolno tak uczyć na drodze, pojechali, ale tej kary już więcej nie nakładali. Uznali, że jestem taki uparty, że i tak będę tej religii uczył… No i tak uczyłem.

JK: A chętnych dzieci do uczenia religii na tym rowie [śmiech] było dużo?

BR: Wtedy na religii frekwencja była 100%.

JK: Czyli w czasach, w których było to zabronione, wszyscy przychodzili…

BR: Tak, przychodzili też, bo to trochę było dla nich atrakcją. W szkołach musieli siedzieć w ławkach, a tutaj na łące czy na rowie. To zawsze dla dzieci była jakaś odmiana i dobrze, że te dzieciątka się tak czuły.

JK: Rozmawiamy głównie o Ojca dawniejszych wspomnieniach, a czy z perspektywy czasu zauważył Ojciec jakieś istotne zmiany w życiu zakonnym, zarówno w codziennej rutynie, jak i w duchowym wymiarze? Jeśli tak, to jak je Ojciec ocenia?

BR: Muszę przyznać, że kiedy wstąpiłem do zakonu, to te pierwsze lata pięćdziesiąte były dość rygorystyczne. Był nawet taki czas, kiedy mówiono nam, że wszystkie zakony będą przeniesione w Bieszczady. Powstaną tam takie baraki, które komuniści tam będą budować. Nas wtedy było dosyć dużo; bywało tak, że wyrzucano po kilkunastu chętnych kandydatów do zakonów. Mówiono, że aż tylu nie da rady przyjąć. Nie było wtedy w zakonie parafii, tylko same klasztory, nie można było wyjeżdżać też na misje, więc w klasztorach było bardzo dużo zakonników, a nowych klasztorów nie wolno było fundować. Przesiewano wtedy bardzo mocno. 

JK: Czyli zupełnie inaczej niż jest teraz.

BR: Tak, ma Pani rację. Teraz jest odwrotnie. Kiedyś trzeba było z zakonów dużo wyrzucać, przynajmniej z franciszkańskiego. Do tego stopnia, że u nas jednego dnia wydalono kiedyś dwunastu. Jednego dnia! Teraz jest to nie do pomyślenia. Były to czasy dosyć trudne i przyznam, że był większy rygor niż teraz. Obecnie jest o wiele luźniej. Kiedyś na przykład bez habitu nie wolno było się pokazać. Absolutnie każde wyjście musiało być w habicie. Był jeszcze taki czas, że na wyjście trzeba było mieć czarny kapelusz i czarny płaszcz. Tak było, jak byłem w Krakowie, gdzie jest dużo zakonów i seminariów. Wyjścia były w czwartki i wszyscy musieli być w swoich strojach. W czwartek w Krakowie co rusz spotykało się więc na ulicach albo jakiegoś zakonnika, albo kleryka, albo księdza [śmiech]. Tak! Było tego gęsto. Chodziliśmy też na narty, głównie na kopiec Kościuszki, ale oczywiście trzeba było jeździć w habicie, nie można było w stroju świeckim.

JK: I udawało się jeździć w habicie?

BR: Tak! Jak najbardziej! Kiedyś poszliśmy i dominikanie zjeżdżali na nartach, a któryś z naszych zaczął krzyczeć: „O, bociany przyleciały”, i dominikanin wtedy się przewrócił. Mieliśmy wycinane tak zwane tonsury – takie kółka na głowie i któremuś spadła czapka, a ten dominikanin powiedział: „O, dziwnie pan wyłysiałeś, tak do kantu” [śmiech]. Takie to były czasy, ale miło wspominam ten czas w Krakowie.

JK: A zamieniłby się Ojciec na tamte czasy czy jednak woli Ojciec te współczesne z luźniejszą formą? 

BR: Muszę przyznać, że w tamtych czasach widziałem w tym więcej tresury niż wychowania, bo było to tak: to wolno, tego nie wolno, tutaj wolno pójść, a tutaj nie. Było to na poziomie jakiegoś drylu pruskiego – można dotąd pójść, ale poza już nie. Teraz już inaczej się podchodzi do tych kwestii, może nawet lepiej, trochę bardziej swobodnie, zależnie od woli – nic się nie narzuca. Jeśli chcesz – to proszę bardzo, nie chcesz – twoja wola i ty za to odpowiadasz. Kiedyś było całkowicie inaczej, więc ja to sobie nazywam taką zakonną tresurą. Choć z drugiej strony widzę w tym też zalety, gdyż obecnie taki młody człowiek, który wczoraj otrzymał święcenia, dziś już chce robić reformę liturgii [śmiech].

JK: Czyli kiedyś hierarchia w zakonie dużo więcej znaczyła? 

BR: Hierarchia była dużo bardziej wyraźna. Teraz ona dość mocno się zaciera. Nie wiem, czy to jest wynik soboru watykańskiego II, czy być może jakichś naleciałości komunistycznych, a później może też demokratycznych. W dzisiejszych czasach już się wymaga, żeby biskupi byli jacyś tacy na poziomie wiernych; żeby między biskupem a wiernym nie było prawie żadnej różnicy, poza święceniami oczywiście. Czegoś takiego dawniej nie było.

JK: Wspomniał Ojciec o soborze watykańskim II. Jak się domyślam, zapewne sprawował Ojciec jeszcze mszę przedsoborową?

BR: Tak, oczywiście. Sprawowałem mszę twarzą do ołtarza, a tyłem do ludzi i przyznam się, że z trudem przychodziło mi, aby sprawować przodem do ludzi. Ta zmiana była dla mnie dosyć trudna do przyjęcia, bo byłem przyzwyczajony odprawiać twarzą do krzyża – byłem wtedy bardziej skupiony i uważałem, że ta modlitwa była jakaś taka głębsza. A jak kazali mi się odwrócić do ludzi, to było mi początkowo ciężko to zrobić. 

Zobacz też:   „Nie sądziłem, że z tak prostych rzeczy można się cieszyć, a one po prostu były szczęśliwe” – o misjach młodego wolontariusza w Afryce i Azji

JK: Chyba Ratzinger napisał, że odwrócenie przodem do ludu księdza sprawującego mszę było błędem.

BR: Był też taki kardynał Ottaviani, który płakał nad tym, że łacina została zniesiona i weszły języki narodowe. Muszę przyznać, że tęskniłem za łaciną, a zwłaszcza za takim właśnie stylem odprawiania twarzą do krzyża, co – podkreślam jeszcze raz – dawało większe skupienie. Jak się patrzy na ludzi, to się rzuci okiem tu czy tam i to skupienie przy Chrystusie tak trochę ucieka. Pamiętam, jak byłem w Darłowie w latach sześćdziesiątych, a z przodu w kościele były takie małe ławeczki dla dzieci. Mój przełożony powiedział wtedy, że mamy odprawiać twarzą do ludzi, bo to był właśnie czas tych zmian, ale ja przez długi jeszcze czas odprawiałem tyłem do ludzi. No i w końcu przełożony powiedział: „Bogdan! Odprawiaj tak jak wszyscy wreszcie!”. A ja na to: „Dobrze, będę tak odprawiał, ale te ławeczki to trzeba zlikwidować, bo jak mówię »Pan z wami«, to widzę tylko kolana” [śmiech]. To według mnie sprzyjało rozproszeniu i osłabiało skupienie na modlitwie. 

JK: Ale obecnie już się chyba Ojciec przyzwyczaił?

BR: Tak, teraz nie robi to na mnie wrażenia, już jest mi wszystko jedno. 

JK: W 2025 roku będziemy obchodzić osiemsetlecie otrzymania stygmatów przez św. Franciszka z Asyżu. Czy z perspektywy Ojca święty z Asyżu wciąż ma coś istotnego do powiedzenia współczesnemu światu? Jak Ojciec, jako franciszkanin, odczytuje znaczenie stygmatów św. Franciszka w dzisiejszych czasach i co mogą one oznaczać dla nas, ludzi żyjących w XXI wieku?

BR: Święty Franciszek tak ukochał Chrystusa, że Pan Jezus na znak, że jest on z nim tak mocno związany (ale nie tylko w taki sposób, jak my lubimy Świętego Franciszka), dał mu znaki swojej męki na ciele. Miały one pokazać, że on jest tak bardzo mocno związany z Chrystusem; tak jakby był to drugi Chrystus. Przez to św. Franciszek dzisiaj do nas przemawia – mówi o miłości ku Chrystusowi, przez którą można wszystko zostawić. Święty Franciszek był bogatym człowiekiem, jego ojciec miał wielki sklep tekstylny, a on to wszystko zostawił dla Chrystusa. On to samo mówi nam dzisiaj. My często przeceniamy sprawy materialne, stawiamy je bardzo wysoko, angażujemy się w sprawy materialne bardzo mocno, a ten święty mówi, że to jest niekonieczne, bo trzeba mieć na uwadze również sprawy duchowe. Ludzie obecnie są bardzo zaangażowani w sprawy doczesne i materialne, a sprawy duchowe są na dalszym planie. Święty Franciszek kochał świat, ale kochał też Pana Jezusa – i to samo mówi do nas: o sprawy materialne mamy dbać, starać się, ale nie ponad wszystko, gdyż jest druga część naszego życia, czyli sprawy duchowe. I dopiero wtedy jest pełen człowiek – musi być jedno i drugie.

JK: Dzisiejsze czasy są przepełnione konsumpcjonizmem, pędzimy gdzieś ciągle, jesteśmy bardzo zajęci, materialne sprawy mogą też nas załamywać. Myślę, że może św. Franciszek jest jakimś lekarstwem na to. Cały czas powinniśmy o nim pamiętać, osiemset lat to dużo czasu, a jednak jego misja jest nadal aktualna.

BR: W tych czasach, kiedy żył św. Franciszek, miały miejsce wyprawy krzyżowe i z Azji ludzie przywozili duże bogactwa. Wtedy też była gonitwa za sprawami materialnymi. Święty Franciszek wychował się w sklepie, czyli w bogactwie, a jednak potrafił zobaczyć inną część życia, tę duchową. Po II wojnie światowej ludzie musieli mocno zadbać o sprawy doczesne – dnia codziennego, potem, kiedy przyszedł komunizm, to też te sprawy materialne gnębiły ludzi. To wszystko powodowało, że człowiek musiał być skierowany na dbanie o siebie, bo jakby sam nie zadbał, to przepadłby. A tymczasem św. Franciszek mówił, że owszem, trzeba dbać o siebie, kto nie dba o swoje życie, nie jest w porządku wobec Boga. Jeżeli ktoś nie dba o swoje mieszkanie, ubranie czy wyżywienie, to nie jest to w porządku, ale jeżeli ktoś przesadza w tym wszystkim i tylko widzi swoje życie w pracy, jeszcze zostawia żonę czy dzieci, bo on musi mieć lepszy samochód i musi wyjechać, zostawiając dom i rodzinę, to nie jest to w porządku. Rodzina ma być ponad to. Trzeba dbać o to, żeby mieć też samochód, ale nie kosztem rodziny. Tak mówi św. Franciszek.

JK: Na zakończenie zapytam jeszcze, bo jest Ojciec w bardzo dobrej formie, pomimo chyba już dziewięćdziesiątki na karku: czy ma Ojciec dla czytelników jakąś receptę na długie i zdrowe życie? Czy może to zasługa franciszkańskiego stylu życia?

BR: W marcu skończę dziewięćdziesiąt lat. To znaczy na ogół staram się nie przywiązywać jakiejś wielkiej wagi do smutków i trosk. Zawsze starałem się być tak jak dzieci, bo przez trzydzieści dwa lata uczyłem je religii, więc dzień w dzień byłem z nimi i widziałem, jak te dzieci są radosne i miłe wtedy, kiedy nie drżą nad sobą, a są z innymi. Starałem się tak samo, żeby być z innymi i być dla innych – być razem. Chyba Bozia dała jakąś kondycję, bo nie choruję w ogóle. 

JK: W ogóle?!

BR: W ogóle.

JK: Zawsze, kiedy mam przyjemność spotkać Ojca, to obdarza Ojciec wszystkich uśmiechem, życzliwością i radością. Może to jest ta recepta?

BR: Też, też… Z pewnością chodzi o to, żeby być dla innych i aby każdy czuł się dobrze, żeby było lepiej. Dla mnie być księdzem, a tym bardziej franciszkaninem, to być dla drugiego człowieka, żeby było mu ze mną lepiej i czuł się jakoś dowartościowany – to tak się mądrze mówi, ale to dowartościowanie musi też być bardzo konkretne.

JK: Czyli ten uśmiech, pogoda ducha i radość powodują u Ojca, że – jak mawiają – w zdrowym ciele zdrowy duch. 

BR: Tak, tak, ma Pani rację – tak to chyba jest. 

JK: Z tego, co wiem, to bez żadnej pomocy odprawia Ojciec msze święte, udziela komunii, spowiada i to chyba bardzo dużo… 

BR: Ja to mówię, że ojciec święty Franciszek, obecny papież, jest rok młodszy ode mnie, a już go wożą na wózku. A ja sam wsiadam do samochodu i jadę z Darłowa na przykład do Lublina.

JK: Czyli ta recepta to zażywać uśmiech każdego dnia w dużych dawkach?

BR: Przede wszystkim być dla innych, nie dla siebie. Jak tylko człowiek zamknie się dla siebie, to może być taki koniec już. Ja nie pamiętam, żebym w życiu miał jakieś spadki nastroju czy jakieś kłopoty, które by mnie tak strasznie przygnębiały, żebym się zamknął na relacje z innymi. Nie pamiętam, żebym coś takiego miał. Nieraz się śmieję i mówię, że nigdy mnie chyba brzuch nie bolał – to też nigdy, naprawdę chyba nigdy. Staram się zawsze odchodzić od jedzenia lekko głodny, żeby się nie najeść i mieć jeszcze trochę miejsca.

JK: To może jeszcze tak nieśmiało zapytam, bo może przez te siedemdziesiąt lat zdarzyło się, że współbrat w zakonie był jakiś denerwujący albo złośliwy. Jak Ojciec sobie radził z takim typem – zawsze pogoda ducha i dobro w jego kierunku?

BR: Jeżeli ktoś chciał mi dociąć, to zaraz szedłem do niego i go przepraszałem, chociaż to on chciał mi dociąć. Ja szedłem do niego i mówiłem: „Wiesz, ja cię przepraszam, bo może źle postąpiłem i teraz sobie tego nie przypominam, ale w razie czego przepraszam”. Na to wtedy ta druga osoba zazwyczaj odpowiadała: „A nie ma nic do gadania, wszystko jest dobrze”. No i już było po wszystkim [śmiech].

JK: Czyli jako pierwszy i jak najszybciej wyciągał Ojciec rękę?

BR: Tak, pomimo że wiedziałem, że nic nie zbroiłem wobec tej osoby, ale szedłem pierwszy, żeby było lepiej.

JK: A jaki jest Ojciec w kontakcie z młodymi. Mówi się o konflikcie pokoleniowym – czy doświadczył Ojciec czegoś takiego?

BR: Nie doświadczyłem takiego konfliktu. Jednak powtórzę, bo już mówiłem o tym, że są młodzi, którzy chcą dużo reformować: wczoraj był święcony, a dzisiaj już reformę liturgii przeprowadza albo wczoraj złożył śluby zakonne, a dzisiaj już reformuje cały zakon [śmiech]. To dla mnie jest troszeczkę nie bardzo. Młodym potrzeba jest głosu rozsądku i spokoju, żeby się nie spieszyć z reformami.

Dodam, tak na koniec, że widziałem hitlerowców za okupacji, ale w moim odczuciu dziś staram się nie wspominać jej tak bardzo tragicznie i kiepsko, chociaż Niemcy rozstrzelali mego stryjka. Prowadził on sklep, a Niemcy nie pozwalali na taki handel i chcieli go wziąć na Majdanek do Lublina (bo ja jestem z województwa lubelskiego), on zaczął uciekać, a za domami rosły takie dynie i przewrócił się na nich. A było tam dwóch starych Niemców i dwóch takich młodych Hitlerjugend. I ci Niemcy strzelali w górę, żeby on uciekł. My to wszystko widzieliśmy. I ten jeden z tych młodych Niemców wyrwał taki nieduży karabinek temu staremu Niemcowi, poczekał, aż stryjek wstanie, i wtedy go zastrzelił. Ale mimo to nie miałem jakiegoś urazu. Pamiętam różne dobre sceny z Niemcami: byliśmy u fryzjera z ojcem i Niemcy też siedzieli, żeby się ostrzyc. My ziarnka z dyni skubiemy i tato mówi do mnie: „Poczęstuj tu pana”. Zwrócił się do niego po niemiecku, że syn chciałby poczęstować i ja podaję temu Niemcowi te ziarnka, a on mówi, że dziękuje i wyjmuje z kieszeni cukierki dla mnie i mi daje. No i proszę bardzo. Tak powinno być, nie było tak źle.

JK: Czyli główna taka Ojca dewiza to: w każdej sytuacji, nawet tej najgorszej, zawsze widzieć dobro, nawet małe.

BR: Żeby innym było lepiej. Zresztą w domu też tak byliśmy nauczeni, a w zakonie tym bardziej: żeby innym ze mną było lepiej, nie gorzej, ale lepiej.

JK: Dziękuję za rozmowę.

BR: Dziękuję.

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

O autorze

Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.