„Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich umiłował tak, jak Mnie umiłowałeś” (J 17, 23).
Dzieci mają naturalny radar wykrywający fałsz. Przez specyficznie rozumiany proces wychowania i bycia ułożonym uczestnikiem społeczeństwa tracimy nieco te zdolności. Dlatego najmłodsi, nawet jeśli wszystkiego jeszcze nie rozumieją, wyczuwają blef naszych dorosłych teatrzyków. Dobrze widzą te miejsca, gdzie jest jedność, i te, gdzie tylko udajemy.
Wszyscy mówimy, że jedność i wspólne działanie są kluczowe i budują. Największy problem polega na tym, że często całkiem inaczej rozumiemy dobro wspólnot, które tworzymy. Dlatego nieraz, by nie psuć atmosfery, gramy dalej w swoją grę opartą na udawaniu jedności, chociaż wiemy podskórnie, że nie ma ona kompletnie sensu.
Po pierwsze, by zachować komunię, nie możemy oszukiwać samych siebie. Stać w prawdzie wobec tego, kim jestem, rozumieć swoje błędy i wyznaczyć sobie cel – to jest minimum. Człowiek, który jest w konflikcie sam ze sobą, będzie tworzył je wokół siebie. Nietrudno spotkać toksycznych szefów, małżonków, liderów wspólnot religijnych, głosicieli pokoju, który szarpią się ciągle ze swoimi sprzecznościami.
Po drugie, komunia buduje się w małych grupach, wśród wąskiego grona kilkunastu osób, z którymi spędzamy najwięcej godzin w miesiącu: najbliższa rodzina, przyjaciele i współpracownicy z jednego pokoju czy działu w firmie mogą wiele powiedzieć o tym, czy budujemy jedność, czy wprowadzamy chaos.
W takiej perspektywie trzeba spojrzeć na to, co oznacza komunia w wykonaniu Kościoła. Bezpośredni plan przedstawił Jezus w Wieczerniku: nie chodzi o organizacyjną sprawczość ani o atmosferę, w której jedni przytakują drugim, ale o bycie jednym w miłości. To nie jest abstrakcja, ale największy konkret. Jeśli będziemy chcieli prawdziwego dobra, prędzej czy później spotkamy się ze sobą, dając światu świadectwo.
W takiej optyce rozumiemy, że w Kościele nie chodzi o jedyność form, rytów czy opinii, ale o poszukiwanie prawdy. Każdy, kto wierzy w Jezusa i Objawienie, chce żyć życiem sakramentalnym i współpracuje z łaską. Jeśli nie jest już w prawdziwej komunii z Kościołem, to jest na najlepszej drodze do niej.
Kościelna komunia musi wychodzić od laikatu, motywować i naciskać na hierarchię, by i ona mobilizowała się wokół wspólnych wartości. W sytuacjach, gdy nasi współbracia cierpią, w chwilach próby czy ataku tradycjonalista powinien stanąć za charyzmatykiem i odwrotnie. To marzenie, które powinniśmy realizować na co dzień.
Oczywiście kościelna komunia wyraża się symbolicznie przez jedyność osoby papieża, co do którego można się odnosić, a jej poręką jest trwanie przy Magisterium. Jednak nie jest to jedyny składnik kościelnej jedności, choć bardzo istotny. Nie chodzi tylko o intelektualną zgodę, o myślenie w ten sam sposób, ale przede wszystkim patrzenie w jednym kierunku.
Dopiero z takiej perspektywy można zobaczyć, że komunia święta powinna być wyrazem głębokiej, kościelnej jedności, która oznacza coś więcej niż dyplomatyczne kompromisy.
W ostatecznym rozrachunku komunia święta jako owoc sakramentu Eucharystii ma być metą, a nie jedynym elementem komunii w życiu katolików. Zaczyna się nie od wielkich teorii teologicznych i górnolotnych wyrażeń, ale od prozaicznych spraw. Komunię buduje się w małżeństwie, gdy uda się dojść do kompromisu w zarządzaniu pieniędzmi, w parafii, gdy proboszcz pozwala ambitnemu wikaremu realizować nowe projekty duszpasterskie, w firmie, gdy szef przyzna się do błędu. To chwile szukania prawdy, które dają prawdziwą bliskość.
Najnowszym numerem naszego czasopisma zapraszamy Was do refleksji nad tym, co oznacza komunia na co dzień, kto ją rzeczywiście buduje, a kto niszczy. To pytania szczególnie ważne w czasach, w których młodzi ludzie żyją w ogromnym gąszczu idei i pomysłów na życie i wybierają, który model życia daje prawdziwie spełnienie.
Z życzeniami dobrej lektury
Bartłomiej Wojnarowski
redaktor naczelny „Adeste”